Impreza została przeniesiona z Niedzicy do Szczawnicy i myślę, że to bardzo fajna decyzja, która przypadła do gustu nie tylko biegaczom ale i osobom towarzyszącym. Bliskość do szlaków turystycznych na Wysoką, Sokolice, Trzy Korony czy nawet Lubań. Wyciąg narciarski, przepływający przez miasto Dunajec a także bogata oferta noclegowa jak i liczne restauracje sprawiają, że każdy znajdzie coś dla siebie.
PRZED STARTEM
Nie były to dla mnie jakieś priorytetowe zawody, jednak bardzo zależało mi nawet nie tyle na zdobytym miejscu ale po prostu na dobrym biegu. Niestety od października ubiegłego roku każdy mój start był poniżej oczekiwań, dlatego liczyłem na przełamanie i powrót do formy sprzed roku. Nutką optymizmu było to, że 2 tygodnie wcześniej bardzo luźno biegało mi się po Bieszczadach, gdzie na totalnym luzie wybiegałem ok. 100 km w warunkach delikatnie mówiąc niesprzyjających :).
Po raz kolejny przed zawodami totalnie odpuściłem ładowanie się węglowodanami. Jakoś lepiej się czuje stając na starcie z pustym bakiem, zresztą i podczas biegu zjadłem zaledwie 3 żele, te tańsze z Decathlonu oraz kilka pomidorków na punktach.
BĘDZIESZ KWICOŁ – 43 KM. i 2100 UP
Mimo, że na linii startu tego dystansu stanęło tylko 100 osób to kurs na miejsce w top 3 raczej miałem bardzo duży. Jarek Zbłozień – klasa sama w sobie, Paweł – niedawno pokonał mnie o dobre 30 minut na Smoku, kolejnego zawodnika kojarzę z zwycięstwa na innych zawodach a do tego szereg innych nieznanych mi twarzy:).
Pomysł na bieg był prosty – pierwsze kilometry pokonać luźno nie zrywając tempa ale jednocześnie by mieć czołówkę w zasięgu wzroku.
Plan poszedł w łeb i to bardzo szybko 🙂 Po 2 km. przyśpieszam i wychodzę na prowadzenie, mało tego cały czas dociskam starając się wypracować jak największą przewagę. Totalna głupota, ale czułem się świetnie i właściwie już od startu wiedziałem, że w końcu jest dobrze.
Dogonił mnie Jarek, ale to było oczywiste, biegniemy razem do 4-5 kilometra na Wysoką wymieniając kilka zdań. Im bliżej szczytu tym warunki były coraz trudniejsze. Zlodowaciałe płaty śniegu sprawiały, że właściwie nie dało się iść, gdyby nie poręcze to czuje że wyjście na Wysoką graniczyłoby z cudem.
Zejście zresztą też było dość hardcorowe, dla ułatwienia organizator zafundował liny ale ja żeby nie tracić czasu zamykam oczy i puszczam się na dół licząc się z faktem że albo się udo albo się nie udo i będzie gleba :).
Pierwszy punkt po 12 km mijam bez zatrzymywania a chwile później zaczyna się kolejna wspinaczka tym razem na Rusinowski Wierch. Poszło dość szybko i lekko. Chyba całość pokonana na biegowo także po 18 km dobiegam do Jaworek, gdzie w kilka sekund uzupełniam softlaska wodą i gonię dalej.
6 SZCZYTÓW
Cała trasa liczyła 6 szczytów, właściwie zero prostego, szybkiego fragmentu, cały czas góra – dół, góra – dół i tak w kółko.
Zbieg z Babianki, stosunkowo krótki, może miał tylko kilometr ale za to jaki cudowny. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto, dosyć, że było go od groma to jeszcze był bardzo śliski. Kto źle dobrał buty, a sporo osób biegło w Hokach, które raczej mają niski bieżnik – ten miał prze** :). Ja na szczęście w swoich Salomonach szedłem na dół jak taran na pełnej mocy.
Szlachtowa – 10 km przed metą i punkt kontrolny gdzie spotykam zbója Sławka. Jestem na drugiej pozycji, czuje się genialnie, coraz bardziej zaczynam wierzyć, że dzisiejsza szarża zakończy się sukcesem. Przedostatnie podejście na górę Gabańka, tym razem już trochę zwalniam, troszku zaczynam czuć mięśnie na tylnej taśmie, ale ciągle jest dobrze. Zbieg, przeprawa przez rzekę i zaczyna się rzeź. Ostatnie 5 km i ostatnia górka – Bereśnik.
SKURCZ SADYSTA
Zamiast dokończyć robotę w bardzo dobrym czasie, pojawił się mój stary dobry a raczej niedobry znajomy – skurcz. Kurde nie da się iść pod górę, kombinuję jak mogę by tylko się poruszać do przodu. Łapie do rąk dwa drągi z lasu i idę prawie jak o kulach, krok po kroku. W końcu zdobywam szczyt – ciągle jestem drugi i mam nadzieje, że na dół pójdzie już lżej. Pierwsze szybsze kroki jeszcze bolesne, wyprzedza mnie rywal z Słowacji, spadam na 3 pozycje – cholercia kilometr przed metą taki numer. W oddali słychać już metę, skurcze troszkę odpuściły ale nie było mowy by ruszyć w pościg za drugim miejscem. Wolałem nie ryzykować i zakończyć na równie bardzo fajnym 3 miejscu.
PO STARCIE
To były wspaniałe zawody, zarówno dla mnie pod kątem sportowym jak i organizacyjnie. Wywalczyłem 3 miejsce, ponad 43km i 2100 w pionie pokonałem w czasie: 4:54 z śr. 6:51.
Tour de Zbój odwalili kawał dobrej roboty. Genialnie oznakowana trasa, zresztą bardzo urozmaicona z miejscami które warto zobaczyć. Duża ilość punktów odżywczych a na mecie pyszne jedzonko i grzane wino. Na trasie, zresztą jak zawsze mnóstwo fotografów, ja czekam osobiście najbardziej na fotki mojego ulubionego fotografa Janka Haręzy. Biuro zawodów zlokalizowane w Hotelu Maria & Spa Szczawnica, gdzie również odbywały się bardzo ciekawe prelekcje a na koniec losowanka nagród i to jakich z nagrodą główną zegarkiem od eazymut.pl.