Wczesny ranek 24 czerwca – tego dnia rozpoczął się najbardziej wymagający bieg w moim życiu – Tata Fest. Zbiórka na lini startu zaplanowana na godzinę 4:30 rano, nie było mowy o jakimkolwiek spaniu poprzedniej nocy. Wyścigowe emocje były na najwyższym poziomie.
Nie planowałem tego startu – pakiet otrzymany w prezencie od UltraWomen.pl za co jeszcze raz dziękuje. Co prawda miałem możliwość wybrania dowolnego dystansu a były jeszcze 24 km i 10 km. ale decyzja mogła być tylko jedna czyli zmierzenie się z najtrudniejszą 65 km poniewierką i jednocześnie Mistrzostwami Polski w Skyrunningu Ultra.
Czasu na przygotowania było bardzo mało, bo zaledwie 1,5 miesiąca ale na szczęście udało się w tym czasie 2x wyjechać do Zakopanego by choć trochę liznąć biegania po kamienistych i stromych tatrzańskich szlakach. Różnica była kolosalna.
Logistycznie udało się wszystko fajnie spiąć, hotel 300 metrów od biura zawodów i ok 1 km od linii startu. Delikatny problem pojawił się przy odbiorze pakietu, gdyż wydrukowałem tylko pierwszą stronę ubezpieczenia potrzebnego w razie wypadku po stronie Słowackiej Tatr a niestety potrzebne były wszystkie. Na szczęście zrobiłem oczy szreka i odebrałem bardzo „bogato” wyposażony pakiecik startowy.
Pobudka o 3.30, szybka kawka, bułka z miodem i ruszam na linię startu. Na początku myślałem że mam jakieś halucynacje bo zaraz po wyjściu z hotelu spacerował ulicą rogacz z którym zrobiłem sobie nawet wspólną sweet focie.
Start na Rondzie Jana Pawła II mamy ok 1 km asfaltem do Kuźnic gdzie zaczyna się prawdziwe ściganie a pierwszym celem jest Kasprowy Wierch. Cały ten odcinek trzymam się jak cienia Górala z Mazur. Niestety zaraz za mną trzyma się kolejny zawodnik, który biegł z kijkami cały czas wsadzając je tuż obok moich nóg i tłukąc się niemiłosiernie o kamienie, strasznie mnie to irytowało, chyba jestem za nerwowy 🙂 a wiedziałem że w tym momencie przymusowe przyspieszenie byłoby najgłupszą rzeczą jaką mógłbym zrobić.
Po 2:21:17 biegu jestem na Kasprowym gdzie na punkcie jest tylko woda, uzupełniam softlaska i gonie dalej. Szczerze był to dla mnie najtrudniejszy odcinek, totalnie nie mogłem wyczyścić głowy by cieszyć się biegiem, czułem duży strach który chyba spowodowany był tym że było okropnie wilgotno, już na samym początku wypociłem z siebie litry wody. Na szczęście jak to na Kasprowym pojawił się wiatr oraz delikatny deszczyk – to zdecydowanie poprawiło mi humor. Pierwszy delikatny zbieg i poczułem wbijający się paznokieć w skórę w dużym palcu. Ból był okropny, ale w końcu wiedziałem na co się pisze i z czasem ten ból dodawał mi mocy i pewności siebie.
Dobiegamy na Kopę Kondracką i dalej na górę Krzesanica(2 122) i Ciemniak(2 096) z którego zbiegamy do Schroniska Ornak, gdzie jest pierwszy punkt odżywczy – jest 22 kilometr trasy. Na zbiegu udaje mi się wyprzedzić 3 osoby, ale za bardzo nie mam pojęcia, które to dawało miejsce. Teraz trochę żałuję, ale na punkcie spędzam sporo czasu dobre 5-7 minut – wyprzedza mnie sporo zawodników, praktycznie każdy na punkcie zatrzymuje się na max minutę i goni dalej. No nic ja odpoczywając miałem okazję udzielić krótkiego wywiadu do jakiejś TV, ale znając życie nic nie nada się do publikacji 😛.
Teraz zaczyna się odcinek śmierci czyli wielokilometrowe podejście na górę Ornak, robiłem to podejście 2 tygodnie wcześniej i niestety wiedziałem co mnie czeka. Ku mojemu zdziwieniu idzie całkiem sprawnie, czuje się coraz lepiej, cieszy również fakt, iż cały czas mam przyjemność biec z innymi zawodnikami, którzy biegną moim tempem.
W końcu jesteśmy na Ornaku, słuchając porad znajomych mądrzejszych biegaczy co ok 2 godzinki wcinam samą sól, którą zabrałem ze sobą w woreczku. Miałem też spray magnezowy, którym spryskałem nogi 2 krotnie na całej trasie oraz 3 szoty magnezowe. Takie wyposażenie sprawdziło się idealnie ponieważ przez cały bieg nie miałem kompletnie problemów z skurczami – czyli tym co jest moja zmorą od wielu lat. Jeśli jestem już przy wyżywieniu, to dodam, że przez cały bieg zjadłem tylko 5 żeli Vitargo(a miałem ich przy sobie 13), nadrabiałem za to na punktach (pomidor, arbuz, pomarańcza, zupki).
Podczas podejścia na największą górę całej trasy, czyli Starorobociański Wierch (2 176) coś strzeliło po drugiej stronie kolana, także od 30 kilometra do paznokcia który towarzyszył mi przy zbiegach dołączył ból „czegoś tam” który gnębił mnie przy podbiegach. Resztę podejścia na Wierch robię praktycznie tylko na prawej nodze, musiałem szybko się zresetować ponieważ wiedziałem, że jak ból będzie narastał to dalsza walka może okazać się niemożliwa.
Zbieg z Starorobociańskiego Wierchu to jakiś dramat – śliski żużel i niekończące się schody z którymi totalnie nie mogłem się dogadać. Dobiegam do kolejnego punktu w Dolinie Chochołowskiej po około 6 godzinach, wcinam swoją ulubioną pomidorówkę, która była mega gorąca dlatego dolewam zimnej wody – liczyła się każda sekunda, na punkcie poznaje znajomą twarz, naszego fotografa Kacpra Porade, który szybciutko mnie obsłużył – wielkie dzięki ! 🏃🏃
Deszcz padał praktycznie cały czas, do tego mgła – warunki wydawać by się mogły kiepskie jednak mi one bardzo pasowały – były idealne do szybkiego biegania.
Jedynym minusem były mokre, bardzo śliskie kamienie na których trzeba było bardzo uważać. Buty jakie wybrałem na bieg niestety to był średni wybór. Salonomny SpeedCrosy 6 w moim odczuciu nadają się na max 5-6 godzinny bieg w takich warunkach, były zbyt twarde, z czasem czułem każdy krok na twardych kamieniach, do tego z śliskimi kamieniami też nie radziły sobie zbyt dobrze. W Beskidy, Bieszczady czy śnieżne Tatry są to buty idealne – w Tatry jakie mieliśmy dzisiaj – raczej średnie, ale to tylko moje odczucie.
Z Doliny Chochołowskiej ruszamy na kolejną górę – Rakoń i dalej na Grzesia. Niestety tuż przed Rakoniem chyba pierwszy raz dzisiejszego dnia ustąpiła mgła. Dlaczego niestety ? Otóż jak zobaczyłem jaka czeka nas wspinaczka to powiedziałem pod nosem krótko „O kurw**” – zdecydowanie byłbym szczęśliwszy jakbym nie widział z daleka tego podejścia na Rakoń.
W trakcie biegu – ktoś krzyknął, że jestem 15 …. cudownie, tym bardziej że czułem się coraz silniejszy i coraz bardziej podkręcałem tempo, późniejszy zbieg z powrotem do Doliny Chochołowskiej to już była prawdziwa frajda, puściłem się na maxa wyprzedzając kolejnych zawodników na dole byłem już 12 i wiedziałem że mam duży zapas sił – dlatego po głowie zaczęło mi chodzić nawet top 10.
Ostatni punkt, również w Dolinie Chochołowskiej, również wcinam pomidorówkę, tym razem 2 sztuki, do tego pyszną bułeczkę – arbuza, pomidora – obżarłem się strasznie dlatego goniąc dalej w dół czuje delikatny dyskomfort. 😋😋
Przede mną ostatni odcinek – patrząc na profil najszybszy – a w rzeczywistości zdecydowanie najtrudniejszy. Zbieg Ścieżką pod Reglami w stronę Polany Strążyńskiej to było coś nieludzkiego, kamienie na pół metra po których trzeba było skakać, to było coś okropnego dla już dość mocno zmęczonych nóg a na dokładkę zaraz dalej podejście na teoretycznie małą górkę – Sarnia Skała – z jednej strony ogromna frajda bo już byłem pewny, że nic mnie nie pokona tego dnia z drugiej troszkę wkurzenie bo wyprzedziło mnie 2 zawodników a kolejnych 2 w tym liderka wśród Pań było tuż za moimi plecami, zresztą na Sarniej Skale byli już przede mną. Na szczęście strata była mała a do mety został już tylko zbieg, w miarę szybki i łatwy technicznie dlatego byłem praktycznie pewny że dam rady i wrócę na 14 pozycje i tak się faktycznie stało.
Mijam Wielką Krokiew i zaraz niżej wpadam na metę, ogromnie szczęśliwy – dla mnie to było coś niesamowitego, mega przeżycie ale i super satysfakcja z pokonania bardzo ciężkiej trasy w dość fajnym tempie ok 9:36 min/km i całość zrobiona w 10:41:29. Patrząc na wyniki, nie wiele brakło by wywalczyć nawet 9 miejsce open w Mistrzostwach Polski (tylko 15 minut straty – czyli tyle co nic na takim dystansie) ale i tak jest mega, mega pięknie.
Kurczę spodobały mi się te Tatry a bieg jak na debiut i właściwie zerowe bieganie w tym roku po górkach uznaje ze mega pozytywne zaskoczenie. Rywale z którymi miałem okazję wymienić kilka słów – tłuką po 200km tygodniowo także moje 70 km na asfalcie wygląda trochę blado ale jak widać wystarczyło za co serdeczne dzięki Matylda Kowal- wie dziewczyna co robi.
Teraz zostaje ostatnia atrakcja tego dnia, czyli zdjęcie buta i zobaczenie co tam się powyprawiało – widok nie był zbyt ciekawy, ale wszystko zostało błyskawicznie ogarnięte następnego dnia w Salon Kosmetyczny Sara Majchrowska Natomiast mięśniem podkolanowym zajął się igiełkami Paweł Smędowski.