Oni nie boją się bólu, zmęczenia ani niewyspania. Wręcz przeciwnie, kiedy inni kładą się na trawie, ci ludzie z żelaza zastanawiają się gdzie można jeszcze pobiec. Chcą sprawdzić siebie i swoje możliwości, zmierzyć się z kolegami oraz ograniczeniami własnego organizmu. To biegająca elita elit albo inaczej – najwięksi biegowi szaleńcy. Przez trzy dni Festiwalu w Piwnicznej-Zdroju startują na sześciu dystansach od krótkiego na milę do niedzielnego półmaratonu. Po drodze biegną jeszcze nocą 14 km oraz podejmują wyzwanie na ultra maratonie 100 km.
Takimi oto słowami IRON RUNa opisała gazeta Rzeczypospolita. Opis troszkę przesadzony ale z jednym muszę się zgodzić – trzeba być szaleńcem i trochę masochistą by tu wystartować a takich szaleńców na liście startowej znalazło się blisko 50.
SKĄD POMYSŁ NA START
No właśnie znikąd, znajomy ambasador zawodów napisał, że przez niego dostane zniżkę na zapis a 20 minut później jestem już zapisany. Na przygotowania zostały 2-3 tygodnie z czego większość czasu wylizywałem rany z Wbiegnij na Podium. Zmęczył mnie ten bieg okropnie, nawet myślałem że to moment na dłuższą przerwę i regenerację ale szybkie badanie krwi(Kinaza kreatynowa, Żelazo – kiepsko ale bez tragedii) i Pani trener daje zielone światło – czyli lecimy.
TAKTYKA
Oj ta zmieniała się jak w kalejdoskopie. Pierwsze dwa krótkie etapy na mile i 14 km. miałem pobiec mocno, bez oszczędzania sił. W dniu startu jednak padła zmiana decyzji, Jarek robimy to treningowo – priorytetowy i najważniejszy start to ten na 100 km i na niego trzeba być w pełni odpoczętym. Wiedziałem że i tak nie dam rady lecieć na pół gwizdka ale dobra – zobaczymy.
ETAP I – Bieg na milę
Tutaj jeszcze w miarę chłodna głowa, udało się pobiec wedle obranej strategii na ok 70-75% możliwości. Czas na mecie to 5:40, śr. 3:24 min/km i miejsce 3/45
ETAP 2 – Bieg na 14 km
Ok 1,5 godziny po mili biegniemy 14 km i tutaj już zaczęło się szaleństwo. O ile początek jeszcze w miarę dobry po ok 4:05 to później było już tylko szybciej, ostatni kilometr 3:38 a średnia z całego biegu to 3:54. Miejsce 2/45. Byłem jednak okropnie zły na siebie ale i przestraszony – wiedziałem że było za szybko i już teraz czułem delikatne zmęczenie a za 2 h. kolejny start – ten najważniejszy, który chyba we wszystkich edycjach Irona decydował o losach generalki – bieg na 100km.
Szybko z Radziem (legendą Irona, który startował tu już dziesiąty raz, później w relacji pojawi się inny Radzio – nie mylić) udajemy się do naszej bazy noclegowej. Radzio próbuje zasnąć, ja wiedziałem że nie ma szans na sen, ubieram słuchawki na uszy ale z emocji i zmęczenia muza zamiast z słuchawek leciała z telefonu, coś nie sparowało i tak przez godzinkę w kółko leciało 2 ulubione nuty. Radzio człowiek z stali nie odezwał się ani słowa ale też i nie przespał ani minuty. Kurde to nie było specjalne….
BIEG 7 DOLIN – CZYLI 101 KM. Z UP. OK. 4200.
Start dokładnie o 2 w nocy początek po asfalcie jednak już po kilku kilometrach zaczyna się potworna wspinaczka na Obidzę a później Radziejową i Przechybe. Cały czas ogromne nachylenie a ja cały czas biegnę bez chwili przejścia do marszu a tuż przede mną Radzio, narzucił swoje olbrzymie tempo, które jednak mocno mnie niszczyło. Kurde czemu ja nie wziąłem kijów od startu, to był duży błąd – miałem je dopiero przygotowane w Rytrze na 36 km. Oprócz tempa totalnie nie mogłem się uspokoić, czułem olbrzymi ból głowy z niewyspania, to dla mnie debiut w takim wyzwaniu. Od pierwszych kilometrów pojawiał się lęk a przez głowę nieustannie przechodziły bardzo głupie myśli. Próbowałem wszystkiego by jakoś to przetrwać, na ok 15 km odpuściłem bieg za Radziem czułem się źle – zwolniłem. Przypomniałem sobie wtedy o wizycie u psychologa sportowego u którego byłem jeszcze przed Rzeźnikiem, zacząłem stosować to czego się tam nauczyłem. Mimo nocy patrzyłem za grzybami, liczyłem w kółko od 1 do 10, pomyślałem o zimnym piwie na mecie o taktyce – pomogło. Głowa zaczęła powoli pracować i powracać do optymistycznych myśli. Na pierwszym punkcie na Przechybe czyli ok 25 km. czułem się już lepiej, a kolejne kilometry biegnę spokojnie, nie patrzę na rywali – chce poczuć radość z biegu i dopiero potem wrócić do ścigania.
CAŁY JA – RYTRO
I gdzieś na 30 km wróciła radość, ale chyba aż za bardzo, poniosło totalnie, kolejne kilometry wpadają po ok 4 min/km a jeden nawet 2:47 – jakiś kosmos, to przecież bieg na 100 km a ja robię życiówkę na 1 km – pojeb i tyle:) Wyprzedzam kolejnych Ironów.
W Rytrze spotykam po raz pierwszy moją ekipę od której dowiaduje się, że jestem pierwszy. Wcinam pomidorówkę z ryżem a Krzysiek masuje mi nogi sprayem magnezowym. Kilka słów, biorę kije i gonie dalej pod kolejną górę, ponoć Ironi nazywają ją kurewską – teraz już wiem, skąd ta nazwa. Gonie jeszcze chwile z Radziem, który jednak ucieka mi – szkoda – ale dopadł mnie kolejny kryzys więc ponownie zwalniam. Niekończące się podejście a ja mocno pokutuje za wcześniejsze szalone kilometry, wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy a ja cierpię tym razem kalorycznie i mięśniowo. Na szczęście głowa była już na swoim miejscu i kompletnie się tym nie przejmuje. Zwalniam i robię swoje, czekając na kolejne przełamanie kryzysu. Punkt w Łebowskiej Hali, uzupełniam softlaski choć coli dostaje tylko 1/3 bo Pani mówi że braknie innym – no lipa na grande ale co zrobić – jem ziemniaczka z solą i gonie dalej. Przyszło przełamanie, poczułem się lepiej ale tym razem już nie przyśpieszam – biegnę na samopoczucie, pokonując kolejne kilometry z uśmiechem na twarzy.
ŚCIEŻKA NAD KORONĄ DRZEW – SŁOTWINY
To właśnie tam był kolejny punkt, cały ten odcinek biegnie mi się super. Trzymam równe tempo kontroluje picie, jedyny minus to przy próbach zjedzenia żelka pojawiają się problemy żołądkowe. Od ok 55 km odpuściłem żelki całkowicie i tak aż do mety. Boje się pomyśleć co by było jakbym nie miał pomocy na trasie, wtedy nie miałbym pomidorówki ani innych rarytasów – czuje że skończyłoby się to tragicznie. Krzysiek i Konrad którzy czekali na mnie na tym punkcie, mówią że wyglądasz jak nowy, to mnie dodatkowo buduje – gonie dalej z coraz większym bananem na twarzy.
Szybko doganiam mega człowieka Radosław Ciągło, mimo że jesteśmy rywalami to od 60 kilometra współpracujemy chyba na najwyższym poziomie. Co chwile jak nie jeden to drugi ma jakiś problem/kryzys, jeden jest słabszy pod górkę drugi z górki ale nie, my biegniemy razem, czekamy na siebie i motywujemy. Na punktach moja ekipa smaruje nogi Radziowi, który też miał problemy z skurczami. To było super, to było piękne, jak niesamowite osoby można poznać na trasie. Szczerze myślałem, że będę współpracował na trasie z Radziem ale nie tym.
JAWORZYNA KRYNICKA
Do Jaworzyny dobiegliśmy bardzo szybko, minął ten odcinek nawet nie wiem kiedy a to przecież nie mała górka :). Coraz większa liczba turystów i ich doping również super pomagał. Powoli zaczynało mi się robić szkoda, że ten bieg dobiega końca no ale jeszcze ok 25 km. także mimo wszystko było za wcześnie za świętowanie. Biegniemy z Radziem ex na 3/4 miejscu i cały czas współpracujemy. Długi asfaltowy zbieg, na takich czuje się perfekcyjnie ale czekam na kolegę i robimy dalej ciężką, mozolną, nikomu niepotrzebną robotę. Dobiegamy do Szczawnika gdzie kolejny raz spotykam support. Chłopaki działają już jak maszyny, rozumiemy się bez słów – masaż, softy, pomidorówka – niczym na pit stopach na F1.
HOTEL WIERCHOMLA
Czyli ostatni paśnik, ale by do niego dobiec trzeba zbiec wzdłuż niekończącego się wyciągu narciarskiego. W oczach pojawiają się łzy, tak ogromnie cierpiały mięśnie czworogłowe. Dla bezpieczeństwa żeby nic nie pierdykło przechodzę do bardzo wolnego biegu, bez sensu było ryzykować w tym momencie.
Zostaje tylko końcówka, ostatnie kilometry. Z Radziem liczymy ile zejdzie nam pokonanie całej stu kilometrowej trasy, ze zmęczenia a może i ze zbyt dłużej liczby nieobecnych godzin na matematyce zamiast 12 godzin wychodzi nam 10. Cieszymy się jak dzieci że robimy setke w 10 godzin ale Radzio po głębszej analizie odkrywa nasz błąd. Ostatnie kilometry to krótka ale chyba najstromsza góra, oj poszło tam trochę łaciny, jednak wiedzieliśmy że damy rady, wiedzieliśmy również że co by się nie działo to nie rywalizujemy ze sobą i wbiegamy na metę razem, za ramiona – to było coś fantastycznego.
Niewątpliwie dzięki tej współpracy wynik końcowy był o wiele lepszy niż jakbyśmy mieli się ścigać i rywalizować w trupa w pojedynkę.
META
BIEG NOCNY NA 4 KM.
Idę na start jak kaleka, totalnie nie wiedziałem czego się spodziewać, ale wiedziałem też że tutaj już nie ma co kalkulować i trzeba iść na maxa, tyle ile zostało w baku trzeba z siebie dać wszystko i tak też właśnie zrobiłem. Poszło wręcz przepięknie. Cztery km. zaraz po setce zrobiłem z śr. 3:40 – wśród Ironów wygrałem ten dystans i na tych „głupich” 4 km sporo odrobiłem do lidera ale zostało jednak bardzo dużo bo ponad 10 minut do odrobienia. Wskoczyłem za to na 2 miejsce w generalce o 7 sek przed Radziem. Do pokonania został tylko półmaraton i bieg przyjaźni na 1 km.
CZAS NA SEN
Wiedzieliśmy że po takim łomocie będzie ciężko z snem i szykuje się druga nieprzespana noc. W tym momencie dzwoni Pani trener, Jarek walnij se piwo i zaśnij – to najważniejsze – oj to była piękna rada, posłuchałem – wleciało chyba z 5 browarów i potem eleganckie z 2-3 h snu. Przed snem korzystamy z Radziem z nogawek, które robią fajną regeneracyjną robotę. Kolega cały czas wbija mi do głowy, że asfalt należy do mnie i te 10 minut do lidera jest do nadrobienia. Bałem się jednak jak cholera bo wiedziałem, że szybkie tempo może mnie skończyć i zamiast wygranej mogę wypaść poza pudło a przewagi nad czwartym miałem kilkanaście minut.
PÓŁMARATON – LAST DANCE
Nie byłbym sobą jakbym nie spróbował, albo wóz albo przewóz i od pierwszego kilometra ruszam bardzo mocno, biegnę z czołówką ludzi dla których to był jedyny start. Dla mnie było już blisko 130 km w nogach. Pierwsze kilometry idą pięknie, trzymam średnią ok 4:00 na asfaltowej ale pagórkowatej trasie. Nie mam zielonego pojęcia co dzieje się za moimi plecami, gonie na założony cel czyli 1:25 – który wedle nocnych pogawędek mógł dać wygną w Iron Run.
Na półmetku trasy niesamowity ok 300 metrowy podbieg. Nachylenie pewnie z 15-20% – do góry idzie pięknie ale na dół przyśpieszyłem co normalne, wyprostowałem nogę i pyk – skurcz w lewy mięsień dwugłowy. Fuck tylko nie teraz – tylko nie to – poziom wqrwienia był niesamowity. Miałem pretensje do całego świata ale i do siebie, czemu nie nasmarowałem nóg sprayem, czemu nie wziąłem na bieg Hydro Salt – teraz było za późno – musiałem jakoś dokończyć robotę, dokończyć to co zacząłem 2 dni wcześniej . Zwalniam by wrócić do komfortu biegu, kolejne kilometry robię z śr. ok 4:30.
Drugie kółko gdzieś 15 km – jest coraz gorzej, zaczynam powoli myśleć by przejść do marszu ale w tym momencie mija mnie z przeciwnej strony Wojtek Myśliwiec i krzyczy „Kurwa Jaro ściśnij zęby i napierd &%%” To było niesamowite ale dało mi mega kopa, właśnie tak zrobiłem ścisnąłem zęby, spuściłem głowę w asfalt i ruszyłem dalej. Inni widząc czerwony plastron chcieli zbijać piątki, dopingowali ale nie – od teraz byłem tylko ja i nic więcej mnie nie interesowało. Mijam drugi raz 300 metrowy podbieg i zbieg – patrze na zegarek mamy 17 km, patrze nieprzypadkowo bo mamy nawrotkę i za chwilę będę mijał z przeciwka swoich rywali, będę wiedział mniej więcej ile nadrobiłem. Niecały kilometr dalej widzę lidera generalki – Marcina, on ma jeszcze podbieg i nawrotkę, szybka analiza – z której wychodzi mi że mam jakieś 8 minut przewagi a do mety zostało 2-3 kilometry – czyli zostało około 2 minuty do odrobienia – sporo, nawet bardzo sporo ale nie poddaje się – od teraz daje z siebie 200 procent, ide ma maksa – ostatni km wpada w 3:52.
Komentatorzy dziwią się, że już świętuje, że leci szampan ale ja wiedziałem, że ostatni etap to etap przyjaźni, bez ścigania i rywalizacji.
Łzy cisnął się do oczu same, uhonorowanie i wyczytywanie wszystkich Iron Runerów, zbijanie piątek – to było coś pięknego, emocje nieporównywalne z niczym inny. Została jeszcze tylko ceremonia wręczenia nagród i można wracać do domu.
Cholernie tylko szkoda, że nie dostałem żadnej pamiątki, żadnego pucharu – w sumie też bardzo dziwne bo nie było dekoracji open a tylko wiekowe do 40 i po 40 lat, ale taka jest formuła Irona i trzeba ją uszanować.
Dzięki Krzysiek, Konrad, Eliza, Julia, Ida, Radzio, Radzio i oczywiście Pani trener za wszystko – byliście cegiełkami, które poskładane w całość dały piękny wynik, gdyby brakło choć jednego elementu, nie byłoby mowy o sukcesie. Dzięki wszystkim za wszystkie komentarze i wiadomości.
Dla takich chwil warto …
Materiały z ceremonii:
WYNIKI TOP 5:
1. TAJCHMAN JAROSŁAW – 14:45:45
2. WANTUCH MARCIN – 14:48:45
3. ŚLASKI RADOSŁAW – 14:51:09
4. CIĄGŁO RADOSŁAW – 15:07:19
5. SAWICKI PIOTR – 15:14:20
a szczegółowe wyniki tutaj:
https://rejestracja-festiwalbiegowy.pl/wyniki/web/site/wydarzenie?nr=183
3 dni biegania a jak widać walka była na noże – do samego końca – do ostatnich metrów.